Recenzja filmu

Ultima Thule (2023)
Klaudiusz Chrostowski
Jakub Gierszał
Arthur Henri

Wyspa żałobna

Niewiele mamy w polskim kinie takich filmów – które minimalizują środki filmowe, ograniczają scenografię, wyrzucają wszystkie zbędne dialogi, a nawet ograniczają czas na charakterystykę
Wyspa żałobna
Bartek płynie na najodleglejszą szetlandzką wyspę. Dalej jest już tylko bezkresny ocean. Próbuje uciec, odciąć się od wszystkich, zamieszkać wśród skał i smagającego wiatru. Ale zapomina o jednym. Że od siebie samego uciec się nie da. Klaudiusz Chrostowski zabiera widzów na koniec świata, odizolowaną, nagą wyspę, by za pomocą jednego domu, dwóch mężczyzn i stada owiec opowiedzieć o stracie, poczuciu winy i żałobie. 


Niewiele mamy w polskim kinie takich filmów – które minimalizują środki filmowe, ograniczają scenografię, wyrzucają wszystkie zbędne dialogi, a nawet ograniczają czas na charakterystykę bohaterów. "Ultima Thule" ma w sobie coś z kina dokumentalnego – naturalność inscenizacji, realizm rozmowy, wiele scen wygląda wręcz na podejrzane, wyreżyserowane przez wiatr czy niesforne zwierzęta. Jednocześnie czuć pod ukazywanymi obrazami wyraźną strukturę tej opowieści – od samego początku określoną, prostą co prawda, ale niezwykle precyzyjną. 

Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że cała historia młodego chłopaka, który jedzie na koniec świata, by rozliczyć się ze swoją przeszłością, układa się w większą metaforę. Gdy Bartek trafia na Foulę, praktycznie nic o nim nie wiemy. Jego ojciec nie żyje, ze swoim bratem nie gada. I chyba na jakiś czas ma dość kontaktu z ludźmi. Traf chciał, że na niewielkiej wyspie obok mew, skał i skąpej roślinności spotyka człowieka. Jakby nie uciekał, to i tak drugi człowiek go dorwie. Magnus nie zadaje kłopotliwych pytań, nie narzuca się, nie mówi mu, co ma robić. Nie prawi żadnych morałów. Daje dach nad głową, pędzel do odmalowania domu w rękę i stado owiec do pilnowania. A przede wszystkim – daje przestrzeń, by Bartek mógł dojść do ładu z własnymi myślami. 

Filmowa opowieść jest złożona z tak niewielu elementów, że każda z nich zdaje się mienić znaczeniami. Jednocześnie są one tak bardzo naturalne i na miejscu, a z drugiej strony wydają się niezbędnymi elementami większej układanki. Magnus, choć ma charyzmę prawdziwego pasterza i producenta torfu, to równie dobrze może być potraktowany jako przewodnik po żałobie. Daje bowiem Bartkowi wszystko, czego ten potrzebuje, choć chłopak nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Mówi niewiele, ale zawsze jego słowa trafiają w sedno – choć nigdy nie ma ambicji pouczania, tłumaczenia świata czy wpychania się w nieswoje sprawy. 


Owce są najprawdziwszymi owcami – beczą, skubią trawę i jak tylko znajdą dziurę w płocie, to uciekają. Mają swoją wagę, gdy trzeba je przerzucać przez ogrodzenie, wierzgają, gdy próbuje się je golić, ale również wymagają opieki, troski, a chwila nieuwagi może doprowadzić do tragedii – podobnie jak z bliskimi, o których trzeba dbać, bo nigdy się nie wie, kiedy rozmawia się z nimi po raz ostatni. Biały dom z kolei, który bohater żmudnie odmalowuje, ma także swoją metaforyczną wymowę – można go bowiem czytać jako własny dobrostan, o który trzeba dbać, a niekiedy, jak w Bartka przypadku, domaga się gruntownego odnowienia. Nawet całą wyspę da się potraktować symbolicznie. Naga, skalista, opustoszała, niemal bez roślinności – zimna, nieprzyjazna, jakby pogrążona w żałobie niczym główny bohater.

Ale w "Ultima Thule" najlepsze jest jednak to, że żadne z tych znaczeń się nie narzuca, nie wychodzi na pierwszy plan przed jak najbardziej realną skałą, owcą, domem i człowiekiem. Człowiekiem, który musi zostać tajemnicą, nawet, gdy strzępki informacji o jego przeszłości autor skąpo nam przekazuje. W tym fabularnym minimalizmie również jest zapisana uniwersalna myśl o naturze człowieka, którego nigdy nie jesteśmy do końca w stanie zrozumieć, przeniknąć, pojąć: ani my Bartka, ani on własnego ojca, matki czy brata. Każdy jest samotną wyspą i odpowiada za siebie. Jedyne, co możemy zrobić, to wyciągnąć do drugiego człowieka dłoń, albo dać mu w rękę pędzel do odmalowania domu. 


Może nie wszystkie metafory czy symbole są u Chrostowskiego najbardziej zaskakujące, inspirujące i rzucające nowe światło na proces przechodzenia przez okres żałoby i pogodzenia się ze sobą samym. Niekiedy nawet można poczuć ukłucie rozczarowania, że ostatecznie wszystko sprowadza się do kilku jednak dość łatwych do przewidzenia fabularnych rozwiązań. Mimo to podróż, w którą zabiera nas twórca, a przede wszystkim sposób, w jaki opowiada o bohaterze i otaczającym go świecie potrafi zachwycić. I nie jest to jedynie zasługą zapierających dech w piersi krajobrazów szetlandzkich wysp. Z całości bije autentyzm i naturalność – także emocji, które buzują w bohaterze. Zresztą nie byłoby tego filmu, gdyby nie świetna rola Jakuba Gierszała, który gra tu wbrew emploi, jest jak najdalszy od eleganckiego amanta, którym był w "Doppelgangerze". Tu jest zagubiony, niedogolony i upaćkany torfem. Ale w tym otoczeniu również mu do twarzy. A skalą emocji, które musi wyrazić, ta rola nie ustępuje wyzwaniu, z jakim mierzył się niegdyś w "Sali samobójców".

Mam wrażenie, że Chrostowski, pomijając wszystko inne, pokazał debiutującym polskim twórcom, że naprawdę niewiele trzeba, by opowiedzieć przejmującą historię. Wystarczy kilka rekwizytów, dwóch aktorów, jedna tajemnica – a prawdziwe bogactwo kryje się w głębokich pokładach wrażliwości.  
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones